"Zestaw
do śmierci, zestaw do życia" TEATR CINEMA W „ÓSEMKACH". W Michałowicach nie mówią o miłości Po
spektaklu „Nie mówię tu o miłości" robi się tak pusto,
zimno, ponuro i grobowo, że człowiek nabiera ochoty do życia.
Czwórka młodych, aktorów wykształconych w szkole teatralnej odeszła
przed kilkoma laty z repertuarowego teatru. Było im za ciasno.
Wyjechali do Michałowic w woj. jeleniogórskim i założyli swój
teatr. Tam mają dom. Grają i prowadzą warsztaty w Polsce i Europie. Najpierw zaczarowali widzów spektaklem
„Dong”. Kiedy
oglądałam „Donga” - a był to już drugi sezon grania
przedstawienia - zastanawiałam się nad tym, jaki będzie następny
krok tego teatru. Co jeszcze można wyzyskać z poetyki absurdu, który
przyjaźni się z surrealistami, dadaistami, a i z niemieckimi
ekspresjonistami miałby o czym porozmawiać. Trochę się bałam, że
Cinema stanie się podręcznikiem awangardy z początku wieku.
Awangardy, która stała się w okamgnieniu klasyką. Którą mało kto
potrafi dziś potraktować jako autentyczne doświadczenie artystyczne,
intelektualne, filozoficzne... Umiłowanie
konwencji Ale są chyba na dobrej drodze do
stworzenia własnej, charakterystycznej, rozpoznawalnej poetyki, która
dość wyraźnie zarysowała się w spektaklu „Nie mówię tu o miłości".
Jest ona umiłowaniem czystej, wyrafinowanej konwencji. Jest przesiąknięta
rzemiosłem. Wyrasta z wiary, że aktor to komediant, kuglarz: powinien
umieć śpiewać, tańczyć, podskakiwać rytmicznie, zachować kamienną
twarz. Robić to wszystko, czego widz nie potrafi. Powinien też na
oczach widza przekroczyć granicę, której widz nie przekracza. Upaść,
ubrudzić się, obnażyć, otworzyć. Nie jako człowiek, ale jako
aktor. Niebieska
trawa
W najnowszym spektaklu czterech facetów żyje w czterech osobnych
blaszanych budkach. Mają swoje łopaty, swoje paczki, swoje pluszowe miśki
i kilka jeszcze innych rekwizytów - zestaw do życiac. Mają też łopaty
- zestaw do śmierci. To ponoć pracownicy zakładu zieleni miejskiej,
którzy mieli kopać w dół, ale - nie wiedzieć czemu - kopią w górę
i trawa robi się coraz bardziej niebieska. W spektaklu nie ma fabuły, historii.
Skonstruowany jest jak poemat lub jazzowy utwór: z metafor, z rytmu, z
gęstniejącego klimatu. Poszczególne etiudy rozgrywają się
symultanicznie, w szaleńczym tempie. Towarzyszą im - jak wyliczanka -
kolejne wariacje z tekstem o „tyłku co z mięsa, krześle co z
drzewa, drzewie co z ziemi, ziemi co z dołu i dole...”.
Mnożą się absurdalne konstrukcje, od których czasem dreszcze
chodzą po plecach. Widzowie śmieją się często - może tak działa
pamięć szalenie dowcipnego „Donga", a może to reakcja
obronna. Mnie nie było do śmiechu - zieje grozą z tego spektaklu.
Faceci są bardziej ponurzy i pogrążeni w beznadziei niż panowie od
Godota. Pusto potem i głucho. Tak pusto i głucho, że chciałoby się
coś zrobić ze swoim życiem: swoją budką, swoją paczką, swoim miśkiem,
swoją łopatą i miłością. Ewa Obrębowska-Piasecka |